Północno-wschodnia Polska rowerami

„Dla mnie w mieście jest za ciasno …” – ten cytat ze starej harcerskiej piosenki uporczywie brzmiał w naszych głowach, kiedy zastanawialiśmy się nad wakacyjnymi planami. Dosyć już miejskiej – betonowej pustyni, szarości i wiecznego pośpiechu! Potrzeba nam jeziora porośniętego tatarakiem, małego trawiastego skrawka ziemi pod namiot i polnych dróżek.I wtedy – nagłe olśnienie – Polska północno –wschodnia to jest TO!

Malownicza polna droga opada stromym zjazdem do wsi Wodziłki. To pierwsza z miejscowości, które chcemy odwiedzić ze względu na jej „duchowy” charakter. Wieś założyli pod koniec XVIII w. staroobrzędowcy, uciekający przed prześladowaniami po rozłamie w cerkwi rosyjskiej. Około 1920 r. na Suwalszczyźnie żyło ponad 3500 starowierców, obecnie około 600- 700 osób. Niestety – wieś wyglądała na prawie niezamieszkałą. W Polsce znajdują się trzy cerkwie tej grupy wyznaniowej, tzw. molenny (Wodziłki, Grabowe Grądy, Suwałki). Stańczyki przywitały nas solidną, ale krótką ulewą, po której na ciemnym tle burzowego nieba, zobaczyliśmy podwójną tęczę. To prawie niemożliwe, ale w tak malutkiej miejscowości nikt nie potrafił nam udzielić informacji, gdzie znajdziemy pole namiotowe. Hmmm, dziwne. Tym bardziej, że jak się okazało rano – pole namiotowe jest dokładnie POD WIADUKTAMI! My jednakże postawiliśmy dzisiaj na pierwszy „dziki” nocleg. Znakomite miejsce nad pobliskim jeziorem Tobellus: najpierw stromy zjazd po piaszczystej skarpie, a potem mocno zarośnięty brzeg. Wygląda, że dawno nie było tutaj żadnych turystów, ani miejscowych. Jak podaje przewodnik:

„ Z jeziorem tym związane jest bardzo rzadkie zjawisko, które miało miejsce 31 maja 1926 roku. Wtedy to, przy gwałtownej burzy jezioro zniknęło – pokrywając się grubą warstwą szlamu. W kilka chwil później doszło do potężnej eksplozji. Wzbił się ogromny słup wody z wielkimi bryłami ziemi i błota. Na powierzchni jeziora utworzyła się gruba warstwa ziemi, która dopiero po dwóch miesiącach opadła na dno. Uczeni twierdzą iż był to wybuch gazu błotnego, który wytworzył się z butwiejących setkami lat roślin. Silny spadek ciśnienia podczas burzy spowodował wydostanie się gazu i eksplozję.”

Po śniadaniu docieramy na wiadukty w Stańczykach – jedne z największych w Polsce (ok. 180 m długości) – przypominają rzymskie akwedukty. Z wysokości 36m spoglądamy z mostu nieczynnej linii kolejowej w dolinę rzeki Błędzianki. Tylko jeden z bliźniaczych mostów jest wyremontowany. Drugi straszy pokruszonymi barierkami. Ciężko sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno można było wykonywać tutaj skoki wahadłowe na linie. Ale czego ona się trzymała?! W drodze na Trójstyk ( granica Litwy, Polski i Rosji) przejeżdżamy przez Puszczę Romincką, zwaną „polską tajgą”. Scenografia idealna do filmów grozy – sterczące miejscami kikuty podtopionych drzew wyglądają złowrogo. To tylko pozory. Trasa spokojna.Wiżajny, polski biegun zimna, dzisiaj łaskawy – upał leje się z nieba.Zima w Wiżajnach jest długa i mroźna.Najdłuższa zima, w roku 1928, trwała tu aż do czerwca.. Ekstremalne temperatury zanotowane na tym terenie to +36°C i -38°C.Kosztujemy specjału kuchni regionalnej – kartacza suto polanego stopionymi skwarkami z cebulką. Pyszotka. Po smacznym obiedzie czas na … deser. W Ejszeryszkach – w malutkiej cukierni powstają rozmaite pyszności w postaci sękaczy, makowców, strudli. Palce lizać.To najbardziej na półncny-wschód wysunięta miejscowość na naszej drodze. Kilka domków otulonych słodkim zapachem miodu i migdałów. Wokół pola, pola, pola.

Nie sposób nie wspomnieć tutaj o Kanale Augustowskim, który należy do najbardziej cennych i popularnych zabytków polskiej kultury technicznej. Łączy dopływ Narwi i Biebrzę z Niemnem. Ma długość 101,3 km, a w Polsce 80 km – z czego 77,5 utrzymanych w stanie pełnej spławności. Kilkanaście kilometrów za Rygolem oglądamy śluzę Mikaszówka ( różnica poziomów 2,96m).

Do tej pory wrażenia z wyjazdu były tylko pozytywne. Żaden deszczyk, burza czy spadzisty teren pod namiotem nie mogły nam zepsuć humoru. Aż do dzisiejszego noclegu w Lipsku nad Biebrzą. Pole namiotowe pachnie nowością i projektem unijnym: równiutko przystrzyżona trawka, rodzaj wiaty z kominkiem i kuchnią, łazienka tak czysta, że można sobie urządzać pikniki na kafelkach. Ideał. Prawie. A jak wszyscy wiedzą – „Prawie robi różnicę”. Pole jest nie ogrodzone, niestrzeżone i rzadko odwiedzane przez turystów. Głównymi użytkownikami są całe chmary krwiopijczych komarów i … miejscowi młodzi balangowicze. To była koszmarna noc – trzy – całkowicie od siebie niezależne imprezy- szalały w okolicy naszego namiotu do 4 rano. O śnie nie było mowy, ale zastanawialiśmy się poważnie nad naszym bezpieczeństwem. Uratował nas chyba tylko kolor naszego namiotu – ciemna zieleń wtapiała się w żywopłot. Po prostu nie było nas widać.

Jaki wniosek – w weekendowe noce należy omijać lokalne pola namiotowe. Bezpieczniejszy będzie „dziki” nocleg.

Warto dodać kilka słów o Biebrzańskim Parku Narodowym: został utworzony w 1993 r. w celu ochrony najbardziej rozległych w Polsce i Europie Środkowej torfowisk, położonych wzdłuż rzeki Biebrzy. Jest największym i najdłuższym parkiem narodowym w naszym kraju.

Na jego obrzeżach zbudowano liczne punkty widokowe. Być może w okresie wiosennym, kiedy rzeka tworzy szerokie rozlewiska,wieże widokowe spełniają swoją rolę. Jednak obecnie–żadna rewelacja.

Czujemy się troszkę jak gospodarze tego obejścia. Chyba można by było się przyzwyczaić do takiego życia. Kiedy wieczorem wyłączamy radio i gasimy światła, zalega kompletna ciemność. Dom sąsiadów w pewnym oddaleniu, żadnych świateł nie widać. Dookoła aksamitna noc, tysiące gwiazd i odgłosy znad Biebrzy. W nocy budzi nas potężna burza i błyskawice. Wrażenie naprawdę – „piorunujące”!

Poranny deszczyk nie zapowiadał ulewy, podczas której – po raz pierwszy na wyjeździe – przemokłam do „suchej nitki”. Ulewa minęła tak szybko jak się pojawiła, ale słońce się nie pokazało. Szkoda tracić czas, skoro i tak nie ma szans na poprawę pogody. Jedziemy zatem dalej – ciuchy muszą wyschnąć na nas w trakcie jazdy.

Droga Dąbrowa Białostocka – Sokółka, jest pozostałością po jednym z największych przedsięwzięć gospodarczych XVI wieku. Królowa Bona zainicjowała pomiar ziemi, scalenie rozproszonych leśnych osad i wprowadzenie tzw. trójpolówki. Ten ok. 30-sto km ciąg wsi wzdłuż prostej drogi zwany jest Długą Wsią. Historia ciekawsza niż rzeczywistość. Nudna trasa, banalne widoki, biedne zapuszczone zagrody.

Krótki postój w Sokółce i ruszamy do celu dzisiejszej trasy – do Bohonik.

To pierwsza z dwóch tatarskich osad na naszej trasie.

Polscy Tatarzy wyznania muzułmańskiego pojawili się na Podlasiu za sprawą króla Jana III Sobieskiego pod koniec XVII w. Są to potomkowie żołnierzy, którym król nadał w okolicy posiadłości.

W Bohonikach największą atrakcją jest meczet z II poł. XIX w. oraz muzułmański cmentarz – mizar ( jeden z pięciu w Polsce).

To nasze pierwsze spotkanie z islamem. Pierwsze zaskakujące odkrycie – islam ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem ( „nasz Archanioł Gabriel dyktował prorokowi Koran, muzułmanie nie są „ z urzędu” wrogo nastawieni do wyznawców innych religii, a „dżihad” – pierwotnie oznaczał dokładanie starań i podejmowanie trudów w celu wzmocnienia wiary i islamu, a nie „świętą wojnę”, które to określenie tak często pojawia się w mediach.

W miejscowym Domu Pielgrzyma, który jest również oddziałem Związku Tatarów Rzeczypospolitej Polskiej, można spróbować smakołyków tatarskiej kuchni. Kuchnia tatarska jest bardzo syta i w obfitująca w potrawy mięsne i warzywne ( kobate, fyrsztyk, sebzeli). Miłośnicy słodkich deserów też znajdą coś dla siebie ( almałyk, halva, dżantyk). Za solidny obiad dla dwóch osób płacimy ok. 14zł.

Wieczorem zwiedzamy meczet i znów doznajemy uczucia, że tak naprawdę na temat islamu wiemy mało, ze wskazaniem na prawie nic. I w dodatku są to głównie błędne stereotypy. Podczas wizyty w meczecie nie chcemy popełnić jakiegoś faux pas. Bardzo się pilnujemy: mamy na sobie długie spodnie i bluzy z długimi rękawami, przy wejściu zdejmujemy buty, do poszczególnych pomieszczeń wchodzimy na zaproszenie przewodniczki.

Podłoga pokryta miękkim dywanem zachęca, aby usiąść, na ścianach wiszą cytaty z Koranu (sury) lub zdjęcia Mekki. Nie ma żadnych wyobrażeń Allaha, ludzi i zwierząt. Na specjalnym stojaku leży otwarty Koran – możemy go nawet wziąć do ręki! Odwrócenie się tyłem do MIHRABU, czyli wnęce w ścianie skierowanej w stronę Mekki- też nie jest postrzegane jako nietakt. Czujemy się dosyć swobodnie.

Na wprost świątyni mieści się dom jego opiekunki i przewodniczki Pani Eugenii Radkiewcz. W przydomowym ogródku rozbijamy namiot z widokiem na meczet.

Rano zwiedzamy mizar położony tuż za wioską, na niewielkim wzgórzu. Na nagrobkach egzotycznie brzmiące imiona ( Musa, Aisza, Tamir, Ahmed) i napisy w dwóch językach: polskim i arabskim.

Odcinek Malawicze –Babiki śmiało można nazwać „piekłem Północy” – ponad 10 km solidnych ( czytaj: baaardzo wyboistych) kocich łbów.

Marzymy o gładkiej szutróweczce.

Okolica spokojna i raczej biedna. Niektóre chałupki sprawiają wrażenie, jakby przy lekkim dotknięciu palca, miały się rozpaść na kawałeczki.

A jednak są zamieszkane.

Z Babik szlak rowerowy podprowadza nas do samej granicy z Białorusią.

Wjeżdżamy do Krynek, które według białostoczczan znajdują się tam „ gdzie wróble zawracają”. Początków miasteczka trzeba szukać w XV w., a bogata historia pozostawiła po sobie liczne ślady: cerkiew, ruiny bożnic, neogotycki kościół, pozostałości zespołu dworskiego.

Warto przyjrzeć się niespotykanemu w Polsce układowi architektonicznemu, przypominającemu gwiazdę. 12 ulic rozchodzą się promieniście od sześciobocznego rynku.

10 km za Krynkami docieramy do Kruszynian, leżących na Szlaku Tatarskim – drugiej tatarskiej wioski na naszej drodze. Kiedyś duża osada, obecnie mieszka tu niewielu stałych mieszkańców. Dla społeczności tatarskiej jest to głównie miejscowość letniskowa i ośrodek spotkań świątecznych. Mozaika kulturowa i religijna sprzyja bardzo tolerancyjnej postawie. Sąsiedzi różnych wyznań zapraszają się nawzajem na swoje święta. „W roku jest tyle dni świątecznych, że nie ma kiedy pracować” – powiedział Dżemil, przewodnik po meczecie.

Tutejszy mizar jest bardzo podobny do bohonickiego. Sporo starych grobów, które składają się dwóch kamieni: większego położonego nad głową zmarłego, mniejszego – w nogach. Wszystkie nagrobki zwrócone są na wschód.

W gospodarstwie agroturystycznym „Tatarska jurta” faktycznie można się przyjrzeć oryginalnej jurcie i posmakować REWELACYJNYCH potraw. Restaurację prowadzi Dżenneta Bogdanowicz, nagradzana w wielu konkursach kulinarnych. Sława tutejszych smakołyków ściąga turystów z całej Polski – wystarczy spojrzeć na tablice rejestracyjne samochodów na parkingu.

My zajadamy się kołdunami z rosołkiem, czeburekiem i popijamy napój o nazwie „syte” ( woda z miodem i cytryną). Porcje duże, tłuściutkie i sycące. Na świeżutki pierekaczewnik nie mamy już siły.

Kruszyniany to jedna z tych miejscowości, gdzie nie ma sklepu. Dwa razy w tygodniu przyjeżdża „obwoźny”.

Na nocleg wybieramy okolice Zalewu Siemianówka. Duży zbiornik, więc na pewno będą jakieś pola namiotowe.

Pomyłka. Pola nie ma. Nocujemy „na dziczka” i „na brudasa” – woda mętna i nie zachęca do kąpieli. Raczej wygląda na raj dla wędkarzy i ornitologów, ale na tradycyjne jeziorko rekreacyjne – nie. Jak się okazuje historia zalewu jest zarówno ciekawa, jak i smutna.

Zbiornik miał być wielkim przedsięwzięciem gospodarczym lat 70-tych, służącym zarówno rolnictwu, rybołówstwu, melioracji gruntów, jak i rekreacji. Przy jego budowie zalano 5 wsi, mieszkańców przesiedlono. Wśród miejscowej ludności krążyła wówczas poufna wiadomość, że pod taflą zalewu, który miał sięgać na teren Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej, będzie wybudowane najnowocześniejsze i chyba jedyne tego rodzaju, tajne lotnisko Układu Warszawskiego. Wierzyli zatem, że zapewni im ono pracę. Niestety, wiadomość okazała się fałszywa, ludzie stracili rodzinne ziemie, nie otrzymując nic w zamian.

Do ciekawostek należy zaliczyć, że część zdjęć do filmu „Opowieści z Narnii” była kręcona właśnie nad zamarzniętym zalewem Siemianówka.

Jutro wjeżdżamy do krainy żubra, czyli Puszczy Białowieskiej. Unikalna przyroda, fragmenty niezmienionego od setek lat lasu, wyjątkowe – występujące tylko tutaj gatunki zwierząt i roślin. Odwiedzamy Króla Puszczy – żubra, w zagrodzie pokazowej. Słowo „pokazowa” można śmiało pominąć: żubry z reklamy są pokazowe i imponujące, te w zagrodzie – szare, lekko zaniedbanie i jakieś … małe. Nie wzbudzają zachwytu.Białowieża stanowi pewien kontrast dla pierwotnego charakterem lasu. Tutaj nic nie jest pierwotne, raczej ekskluzywne i stylizowane na wykwintną prostotę. Nastawione na turystów, szczególnie z wypchanym portfelem. Następnego ranka szybko wyjeżdżamy.Szlakiem w kierunku osady Topiły, przez leśne ostępy, nad brzegiem zarośniętej szuwarami rzeczki. Dobrze, że już po przejechaniu przez Puszczę dowiedzieliśmy się, że żubry – te żyjące na wolności – często wychodzą na śródleśne dróżki i szlaki. Nocujemy w PTSM w Dubiczach Cerkiewnych. To kolejny przykład spokojnej wioski, gdzie zgodnie żyją katolicy i prawosławni. W salach szkolnych obok krzyża wisi ikona. Na naszej „ekumenicznej” trasie pojawia się Święta Góra Grabarka, inaczej Góra Krzyży. Bywa porównywana do katolickiej Częstochowy.Początki sanktuarium sięgają XVIII w., kiedy to zdarzył się cud –miejscowa ludność dziesiątkowana epidemią cholery, przybyła z krzyżem na wzgórze prosić o wspomożenie. Od tamtej pory do Grabarki pielgrzymują wierni, nie tylko prawosławni, a wzgórze wokół cerkwi „porosło” lasem 10 tysięcy krzyży. Nasz – malutki- z sosnowych patyków – też tam jest. Po tej stronie Bugu to już wszystko. Nocujemy w Mielniku, a rano przeprawiamy się promem na drugą stronę tej wciąż groźnej rzeki. Nocleg planujemy w Janowie Podlaskim. Na janowskim rynku koniecznie trzeba obejrzeć przedwojenny dystrybutor paliwa z ręczna pompą. Używany do końca lat 70-tych. Kiedy na stację podjeżdżał autokar, a kierowca rzucał hasło: „ do pełna poproszę” – nie wiedział, że czeka go 45-minutowe tankowanie. Perełką Janowa i niewątpliwie największą atrakcją jest stadnina koni. Założona na początku XIX w. w odległej o 2 km Wygodzie, do dzisiaj prężnie działa i jest najstarszą państwową stadniną koni w Polsce. Hodowane są konie czystej krwi arabskiej oraz półkrwi angloarabskiej.A tak prostymi słowami – są piękne! Jedną z ostatnich miejscowości na naszej trasie jest Kodeń. Od XVII wieku stał się miejscowością pielgrzymkową, tuż po przywiezieniu przez Mikołaja Sapiehę z Rzymu obrazu, przedstawiającego malarską kopię hiszpańskiej rzeźby Matki Bożej z Guadalupe. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że obraz został w Rzymie skradziony… Ostatni etap wycieczki zaczynamy w Okunince za Włodawą. Przyglądamy się lubelskiej wsi: króluje wciąż cisza i spokój. Kilka starych, drewnianych chałupek. Niektóre zagrody odnowione, z równo przyciętym trawnikiem. Ogólnie – ładnie, ale … no właśnie… nie ma tutaj już tego nieuchwytnego ducha wsi suwalskiej i podlaskiej. Chełm jest ostatnim punktem na mapie naszej wakacyjnej przygody. Pozostało już tylko znaleźć połączenie do Katowic, władować rowery do pociągu i cierpliwie znosić uciążliwy powrót do cywilizacji… Mamy nadzieję, że tych kilka „widokówek” z podróży zachęciło Was do poznania tych zakątków Polski.NAPRAWDĘ WARTO!

Teraz kilka „suchych” liczb i faktów:Koszt: ok. 1500zł /2 os. (bilety kolejowe, wyżywienie, noclegi) Bilety kolejowe na trasę Sosnowiec – Suwałki: ok. 63zł/ 1os. + rower Przykładowe ceny noclegów: Pole namiotowe Becejły 5zł/ os.Pole namiotowe Lipsk 5zł/ os.Agroturystyka Szuszalewo 30zł/os.Pole namiotowe w Kruszynianach 10zł/ os. PTSM w Dubiczach Cerkiewnych 15zł/ os. Trasa rowerowa: Suwałki – Chełm 800km Korzystając z okazji, chcielibyśmy podziękować Bartkowi Wowrowi za pomysł Spotkań Podróżniczych Koliby i coroczny trud organizacyjny.Już po raz trzeci mogliśmy w nich uczestniczyć i za każdym razem jest to miły akcent grudnia: zakończenie roku, ciekawe opowieści z tegorocznych wypraw i plany na kolejny rok.Tym razem, dziękujemy również wszystkim za zainteresowanie naszym skromnym wyjazdem.

Magda & Arek