Relacja z wyprawy do Chin

Wiadomość z 14 sierpnia 2010 roku

SZANGHAJ – czyli o tym jak 3 wieśniaków pojechało zobaczyć jak wygląda miasto. Część I. Relacja. Z Lijiang wybraliśmy się do Szanghaju. Najpierw 12 godzin do Kunming. Sami w przedziale- bo jeden z tubylców odmówił jazdy z nami. 4 łóżka. Stoliczek, woda w termosie. Pierwszy raz tak nam szybko zleciała podróż. Samo miasto nie zachwyca. Ładne, czyste. Ale ciężko znaleźć coś co można nazwać atrakcją turystyczną. Jest kilka ciekawych miejsc – pagody, park, meczet w którym można kupić jedzenie jak w restauracji i tyle. My trochę czasu spędziliśmy w Carefou’rze. Kupując pamiątki w dziale artykuły gospodarstwa domowego. Zdecydowanie polecamy to miejsce. O wiele taniej niż na straganach i większy wybór. I wszystko oryginalne – Made in China, nie jakieś podróbki z Polski. Naszym łupem padły – pałeczki (w ostatnim rozrachunku 10 par zamiast 20 :-)), podstawki pod miseczki, walizka na kółkach – bo przestały nam się mieścić rzeczy – i inne drobiazgi. ?Po unming rozpoczęła się droga przez mękę. 42 godziny. 2 noce. 2 dni, 3 zupki, 1 kg pieczywa, miód, dżem, masło orzechowe, 3 paczki chipsów, 3 dania z ryżem i zatrucie Siwego – od cała podróż do Shanghaju. Aha – jeszcze odleżyny. Ciekawostka- Siwy w? Shanghaju spał w pokoju z Rosjaninem, który kupił bilety na tą trasę na 'sitery’ – żal.pl.?Czy Shanghaj zachwyca??Nie jest to Nowy Jork. Podobno. Siwy był i mówi, że nie. Nie jest to Kuala Lumpur – tak mówią przewodniki. Więc czym jest. Jest niekwestionowana finansowa stolicą Chin. I widać to na każdym kroku. Jak tego nie widzisz to zrobią wszystko, żeby Ci to uświadomić.

Ok. 20 lat temu Shanghaj był dużym miastem. O nietypowej zabudowie jak na Chiny. Za wdzięcza to swojej bogatej historii. Wpływom francuskim, niemieckim. Mamy połączenie Starego Miasta – zbliżonego może trochę do pekińskich Hutongów oraz nabrzeża, które zbudowane jest już bardziej na styl kolonialny. Cała ulica nabrzeża – Bund – to przepiękne, pokaźne budynki pewnie z przełomu XIX i XX wieku. Natomiast po drugiej stronie rzeki mamy bagna, jakieś rozlewiska. Ale… Tak wyglądał Shanghaj 20 lat temu. Obecnie wschodni brzeg to siedziba największej chińskiej giełdy. Placówki banków. Cała finansjera. Ale nie jakiś zaścianek. Oni zbudowali drugi Manhatan! W roku 1995 wybudowali Oriental Pearl Television Tower. Wieża telewizyjna o wysokości 468 m która jest najwyższym tego typu budynkiem na świecie. 4 lata później wybudowali Jin Mao Building. 421 m. Mieścił on najwyżej położony hotel na świecie. Aby tego było mało, żeby nie było niejasności w 2008 postawili Shanghaj World Financial Center, który mierzy bagatela 492 m! Posiada 100 pięter i jest olbrzymi. Z posiadanych informacji to drugi pod względem wysokości drapacz chmur na świecie! My byliśmy na 97 piętrze. 439 metrów nad ziemią. Robi wrażenie! Przed Tobą stoją 2 wyżej wymienione budowle oraz roztacza się widok na całe miasto. Warto!?Z Shanghaju pojechaliśmy na 2 dni do Suzhou – czyt. Sudżu.Podobno Wenecja Azji. Podobno Polacy mają być czarnym koniem mistrzostw Europy w 2012. W Wenecji nie byliśmy ale wygląda chyba trochę inaczej. Abstrachując od uszczypliwości. Ładne miasteczko leżące na kanałach. Niektóre z nich ciekawie zagospodarowane. Alejki, knajpki, wszystko ładnie oświetlone. Po kanałach pływają oczywiście gondole. Sozhou słynie również, a może przede wszystkim z ogrodów. Jest ich klika w mieście. Niektóre pochodząc nawet z XV wieku. Niestety nie jesteśmy znawcami tematu. I mimo usilnych starań nie zrobiły na nas większego wrażenia. Może przez hordy turystów, które nieco psują sielankowy nastrój ogrodów. Wracając jednak do nowoczesności, która bardziej odpowiada temu regionowi. Mieliśmy okazje jechać do Sozhou podmiejskim pociągiem z Shanghaju. 85 km pokonuje w 24 minuty. Prędkość max bagatela 324 km \ h! W Shanghaju jeździ jeszcze Maglev. Pociąg poruszający się na poduszce magnetycznej. Rozwija prędkość 430 km\h. Niestety nie było nam dane nim pojechać:-(. I to tyle. Aktualnie wracamy do Pekinu, a nasza podróż dobiega końca wraz z relacjami z niej. Niestety ze względu na brak czasu dzisiejszy mail będzie bez wskazówek oraz bez spostrzeżeń. Postaramy się nadrobić te rozdziały po powrocie. Może jakiś zbiorczy materiał:-). Pozdrawiamy i dziękujemy za śledzenie naszych poczynań w Kraju Środka. Uczestnicy…

Wiadomość z 11 sierpnia 2010 roku

Lijiang

Część I.

Relacja. Jeżeli mielibyśmy zatrzymać się na dłużej w jakimś niedużym miasteczku to wiedzieliśmy, że pojedziemy do Lijiang. Niedużym oczywiście jak na standardy chińskie. Podając za Lonely Planet – stare miasto liczy 40 tys. Lijiang położone jest w północno-zachodniej części prowincji Yunnan. Od stolicy dystryktu- Kunming – dzieli je ponad 500 km. Miasto rozpościera się w rozległej dolinie na 2000 m. Z każdej strony otaczają je góry sięgające w najwyższych partiach ponad 5 tys. m. Miasto podzielone jest na 2 bardzo wyraźnie odseparowane części – starą oraz nową. Nie da się nie zauważyć, że opuściło się starówkę i na odwrót. Czas się tam zatrzymał. Jedyne co świadczy o tym, że jesteśmy w XXI w to elektronika, pieniądze i turyści. Jednak żeby zobaczyć Lijiang trzeba się tam dostać a to już inna historia. Z Chengdu do Lijiang można dostać się na 3 sposoby.

Po pierwsze samolotem, po drugie pociągiem z przesiadka w Kunming oraz wypatrzony przez nas wariant autobusowy. Ten wydawał się nad wyraz korzystny. 20 godzin no może 24. To tyle co z przesiadką pociągiem. Przy tym nie ma żadnych problemów z szukaniem połączenia z Kunming. Dodatkowo okazało się, że to połączenie o najwyższym standardzie, z miejscami do spania. Pomny podróży autobusowych w Ameryce Południowej byłem zagorzałym zwolennikiem tego rozwiązania. Miały być widoki, komfort. Jednym słowem autobusowa kraina mlekiem i miodem płynąca. Przy kupnie biletów okazało się, że nasza trasa jest nieco inna niż myśleliśmy. Zgodnie z mapą będziemy jechać autostradą. Też fajnie- przynajmniej spokojniej na drodze. Godzinę przed odjazdem zmieniamy jeszcze bilety – żeby nie siedzieć za kierowcą. Pani w informacji od razu wie o co nam chodzi:-). Zobaczyliśmy także nasz autobus. Stare powiedzenia mówią – nie oceniaj książeczki czekowej po okładce, a także z ładnej miski się nie najesz- więc na razie nie podnosiliśmy paniki. Po wejściu do środka nasze wyobrażenie o komforcie ustąpiło miejsca dyskusją i szczegółową analizą jak ktoś o wzroście 1.8 m ma się zmieścić ma łóżku 1.6 m i szerokości ok 55 cm. Po małej, wymuszonej zmianie miejsc leżeliśmy na końcu autobusu na nieco dłuższych łóżkach. My w środku, a po bokach Chińczycy. Razem 5 osób – jeden koło drugiego. I zaczęła się podróż.

Jeszcze nic nie sugerowało, że będzie to najgorsza część naszej całej eskapady. Po godzinie jazdy przez Chengdu i kilku kilometrach autostrady zaczęły się przygody. Stolari z jej politechnicznym umysłem zaobserwowała, że w autobusie nie wchodzi 4-ka. Rozpędzaliśmy się na 3 a potem luz. Po godzinie znaleźliśmy mechanika, a po kolejnej jechaliśmy już naprawionym autobusem. No i zaczęło się. Najpierw odrabialiśmy stracony czas na autostradzie potem poza nią. Już na autostradzie dało się odczuć, że jedziemy szybciej niż techniczne możliwości tego wehikułu. Z ciekawości zerknąłem na przednią szybę. I tak już zostałem przez kilka godzin. Obserwowałem przeróżne manewry kierowcy. Na autostradzie oczywiście lewy pas – standard jeżeli chodzi o autobusy. Nie ma co ukrywać, że byliśmy najszybszym pojazdem. Potem skończyła się autostrada, a zaczęła droga przez mękę. Góry, przełęcze, zjazdy, zniszczone drogi bez asfaltu. A do tego dalej nasz autobus był najszybszym użytkownikiem drogi. Wyprzedzaliśmy wszystko i wszędzie. Kierowca był znawcą Formuły 1 i dobrze wiedział, że najlepiej wyprzedzić na dohamowaniu. A gdzie wszyscy hamują? Na zakrętach. Czyli im trudniejszy zakręt tym większa szansa, że reszta bardziej hamuje. No i tak było. Gaz do dechy i od wewnętrznej. I tak przez 6 godzin. Potem zasnąłem na siedząco, kurczowo trzymając rurkę… Szczytem była sytuacja kiedy i my i auto z naprzeciwka wyprzedzało. Okazało się, że nie ma już czasu żeby wrócić ma swój pas więc pojazdy minęły się każdy jadąc pod prąd. Potem znowu autostrada, znowu góry i po 24 godzinach, bladzi z całkowitym brakiem chęci do kontynuowania podróży stanęliśmy na dworcu autobusowym w Lijiang. Jedyne co nas uratowało to fakt, że Lijiang stał się jednym z najważniejszych turystycznych miejsc w Chinach i kursują tam pociągi. Ładne, czyste, bezpieczniejsze. I to tym środkiem transportu dojedziemy do Kunming. Lijiang jest takie jak na zdjęciach. Małe domki – połączenie drewna, kamienia i charakterystycznych dachówek. Jeżeli kiedyś będę musiał zamieszkać w Chinach i będę miał wybór to będzie to Lijang. Za 5 dni zmienię zdanie i wybiorę Shanghaj :-). Ciężko opisać słowami atmosferę panującą w Lijiang. Nie można powiedzieć, że jest spokojnie bo ludzi tam bardzo dużo. Ale jest coś co powoduje, że wydaje Ci się, że to miasteczko jest tylko dla Ciebie. Te stragany, na których jest jedzenie,na które masz ochotę. Te sklepiki w których są pamiątki właśnie takie jakie byś chciał. Te widoki, o których marzysz przez całą podróż i tam właśnie znajdujesz. Co ciekawe – można tam znaleźć bardzo dużo produktów, które są efektem rękodzieła. Mimo, że powoli podchodzi to już pod hurt, a część produktów można zaklasyfikować do działu – tandeta- to jest to naprawdę rękodzieło. Powoduje to, że inaczej na to patrzysz. Dość zachwytów – trzeba w góry. Nasz 2 dniowy wypad zakładał przejście bardzo popularnego szlaku nad przełomem Skoku Tygrysa – proszę sobie doczytać na wikipedii – bardzo ładna legenda a informacje o przełomie też ważne. Ja tylko dodam, że nasza trasa biegła na odcinku ok 14 km. Snując się wysoko ponad dnem wąwozu- przełom leży właśnie w wąwozie. Niezbyt trudna trasa, której największą przeszkodą może być upał i duża wilgotność. Najtrudniejszy odcinek tzw. 28 zakrętów jest również mocno podkoloryzowany jeżeli chodzi o stopień trudności. Mimo to nikt z nas nie przyjechał, żeby się męczyć. Przyjechaliśmy zobaczyć kolejne miejsce wpisane na listę UNESCO. Oceny są różne – my skłaniamy się ku temu, że wpis na listę był ze wszech miar słuszny. Po drodze są liczne, większe lub mniejsze Gesthousy, w których turysta może przenocować, a także zjeść co nie co. Z takiego noclegu należy skorzystać bo za 25 zł dostajemy 2 osobowy pokój z widokiem na raj:-). Z ciekawostek należy nadmienić, że w trakcie tej wycieczki z przyczyn zależnych i niezależnych grupa się rozdzieliła. Na szczęście zaciągnięte na szeroką skalę poszukiwania poskutkowały ponownym spotkaniem – dnia następnego:-). Do wątpliwych atrakcji trzeba jeszcze dołączyć zjazd samochodem do dna doliny przez cały wąwóz. Tutaj wskazówka – jeżeli coś jest under construction – a Chińczycy mówią, że da się jechać. To znaczy, że można jechać jeżeli jest się Chińczykiem. Oni mają inne poczucie strachu, a także inną wiarę w możliwości swoje i swoich pojazdów. Ale to już inna historia:-). Z Tygrysa do Lijiang. Z Lijiang pociągiem – soft sleeperem – do Kunming i dalej do Shanghaju. O tej podróży i o samym mieście w następnym odcinku.

Część II.

Informacje praktyczne.

Planując wyprawę do Chin warto ułożyć trasę tak żeby zaczynała się i kończyła w innych mieście. Zaoszczędzimy wtedy czas na powrót do miejsca gdzie już byliśmy. A czas jest w podróży po Chinach niezmiernie ważny. Obecnie 3 najlepsze miejsca na rozpoczęcie lub zakończenie podróży to – Pekin, Szanghaj oraz Hong Kong. W Chinach istnieje kilka linii lotniczych- niestety nie mieliśmy okazji skorzystać z usług z żadnej z nich. Z bardziej znanych to Spring Airlanes – tanie linie. A także Estern i Western China Airlanes. W tanich liniach możemy trafić na ciekawe promocje. Problem jest taki jak z innymi środkami transportu – kupić bilet nie jest tak łatwo. Jako porównanie mamy trasę Lijiang – Shanghaj. Pociąg – łącznie 52 godz. jazdy oraz 12 godzinna przerwa na przesiadkę. Cena biletu to około 650 RMB. Samolot. Lot trwa 2,5 godz. + czas na przesiadkę. Cena biletu kupionego z wyprzedzeniem 3 dni – 2500 RMB. Jak się ma 2500 to sprawa jest jasna:-). Na skok tygrysa warto przeznaczyć przynajmniej 3 dni. Wtedy spokojnie można się rozkoszować pięknymi okolicznościami przyrody- niepowtarzalnymi:-). Taki czas pozwala przejść cały szlak wraz z wejściem na każdy punkt widokowy.

Część III. Spostrzeżenia. Kultura i higien osobista – różnice. Dzisiaj krótki temat – ale momentami drastyczny:-). Opiszemy różnice jakie zauważyliśmy pomiędzy typowymi zachowaniami w Europie i w Chinach. Materiał jest poglądowy, nie ma oceniać. Piszemy co zaobserwowaliśmy. Nie do końca znając podłoże tych zachowań. Część z nich może mieć głębokie podłoże fizjologiczne- ale kto wie.?

Po pierwsze. W Chinach standardem porannym jest odchrząkiwanie oraz spluwanie tego co się odchrząknęło. Praktycznie w każdym miejscu. Na ulicy – do zniesienia – po tygodniu. Ale także w restauracjach tfu! lokalach klasy 'S’. Co trudniejsze kiedy akurat się w nich je. Szczyt – hotelowy korytarz – wprost na wykładzinę dywanową.

Po drugie. Dłubanie w nosie. Są mistrzami. Większość z Chińczyków płci męskiej ma bardzo długi paznokieć małego palca. Domniemamy, że właśnie do prowadzenia wykopalisk. Chociaż nasza teoria nie została potwierdzona żadnym proces uznanym przez naukę za właściwy. Pozostają więc domysły i spekulacje. Pomimo tego, że chusteczki higieniczne są do kupienia to tylko nieliczni z nich korzystają.?

Po trzecie. Toalety. Są praktycznie 2 warianty. 'Stopki’ – znane pewnie osobą bywającym w krajach północnej Afryki- ale i w Europie też chyba ktoś je stosuje. Jest dziura w podłodze, a obok miejsce ma ustawienie stóp. Czynność wykonuje się na 'kucaka’. Koryto- czyli niby 'stopki’, ale wszystkie toalety połączone są 1 długim kanałem. Wynika z tego, że z natury rzeczy jest się bokiem do wejścia. Po głębszej analizie trzeba przyznać, że w miejscach publicznych są to rozwiązania bardziej higieniczne. O ile byłyby sprzątane.?

Po czwarte – stanie w kolejkach. Wpychają się wszyscy jak leci. Starzy i dzieci. Emeryci i renciści. Popychają. Podstawiają pieniądze przed tobą do kasy. Ale po 10 dniach człowiek uświadamia sobie, że też może. Jest przynajmniej o głowę wyższy. I mimo swojej 'szczupłej’ budowy i tak jest od nich dużo większy. I od pewnego czasu to nie jest już żaden problem:-).? Po piąte- mlaskanie i siorbanie. Masakra. Jak ktoś ma z tym problemy to tutaj może skończyć w psychiatryku albo się przyzwyczaić. Taka terapia szokowa. Ja po pierwszym tygodniu zgłosiłem się na leczenie. Niestety z powodu braku miejsc mnie nie przyjęli. Pozostało mi przyzwyczaić się- a uwierzcie, że tutaj nie jest to łatwe.

Po szóste- małe dzieci. Kwestia pieluch- brak. Rozwiązanie- dziura wzdłuż szwa. Załatwianie potrzeb fizjologicznych – o każdej porze i w każdym miejscu. Dla sprecyzowania. Pekin, okolice Tiananmen. Godz.14.30. Jest potrzeba grubszej wagi – jest rozwiązanie. Rodzice biorą dziecko pod kolana i pod pachy i sruuu na chodnik. I tyle.?

Po siódme. Przygotowywanie potraw. Ze względu, że może ktoś kto to czyta pojedzie do Chin ten rozdział zostawiamy. Po co rezygnować z tak dobrego jedzenia ze względu na tak blachy powód :-).

Pozdrawiamy

W przygotowaniu jest relacja z Shanghaju. Ze względu, że jeszcze nie skończyliśmy zwiedzać może trochę potrwać zanim ja opublikujemy. Chyba, że puścimy relacje z Souhzu. w którym spędziliśmy 2 sympatyczne dni. Zobaczymy. Jutro idziemy na Expo.

Prosimy bardzo o jakieś maile zwrotne – co u Was, Waszych rodzin, bliskich. Co w Polsce. Co w Uzbekistanie. Jak się miewa pies państwa Obama itp. Bo my juz jesteśmy prawie 4 tygodnie w podroży i kończą sie tematy do rozmów :).

Gorąco pozdrawiamy jeszcze raz.

Wiadomość z 10 sierpnia 2010 roku

W górach.

Jako odskocznie od miejskiego gwaru wybraliśmy się na 3 dniową wycieczkę. Naszym celem były góry Emei oraz nieduża miejscowość Leshan. Oba miejsca Położone ok 2 godz. jazdy od Chengdu. Emei Shan (po chinsku Shan to góry, góra) to święte góry buddyzmu. I co za tym idzie jak w Chinach jest coś święte, albo ważne tam zawsze są tłumy. I nie inaczej okazało się w Emei. Mnóstwo pielgrzymów, ale chyba więcej zwykłych turystów przyjeżdża by zdobyć 3 szczyty wchodzące w skład masywu. Jest to 3 tysięcznik o bardzo charakterystycznym ukształtowaniu. Z jednej strony bardzo rozłożysty i stosunkowo połogi natomiast z drugiej strony urywa się kilkusetmetrową zerwą . Zgodnie z tradycją należy zobaczyć jedno ze zjawisk – wschód słońca na szczycie, halo buddy, dziwne światła lub przejść przez morze chmur. Nam się udało i oczywiście nie doświadczyliśmy żadnego z nich. Ale nie ma co żałować były inne atrakcje. W masywie Emei jest od groma klasztorów i w pierwszy dzień mieliśmy wędrówkę przez kilka z nich. Jednak większą ciekawostką są chyba 'ostoje’ makaków.Z godnie z informacją stworzono je dla podtrzymania gatunku w jego naturalnym środowisku. Jednak wydaje się, że chodzi obecnie o turystów. Wygląda to mniej więcej tak- idziesz ścieżką a tu przed tobą makak. Wyciąga rękę i mówi – daj. Gorzej jak nie dasz. Robią się agresywne a najgorsze jest to, że to bardzo inteligentne zwierzęta! Wiedzą, że ludzie noszą rzeczy z kieszeniach! Widzieliśmy jak gościowi wyjmują z nich kasę:-) potrafią odkręcić butelkę i z niej pić. Działają stadnie. Robi to wrażenie. Minus – to są dzikie zwierzęta. Jak im powiesz- przykro mi nie mam nic do jedzenia to nie odchodzą. Niestety duża ilość turystów tego nie rozumie. Przez to jest sporo niepotrzebnych i często niebezpiecznych sytuacji. winić należy jedynie – teoretycznie bardziej rozwinięty gatunek.

Nasza wycieczka skończyła się mocno po zachodzie słońca. Duszno, parno, wszechobecne cykady ale najważniejsze, że nikogo na szlaku. Chińczycy nie wypuszczają się na dłuższe wycieczki. Jeżeli można gdzieś wjechać kolejka – to 98 procent wybierze tą opcję. Plusem jest to, że często już 300 m za najważniejszą atrakcją już jest pusto. Drugi dzień to wędrówka na szczyt Emei Shan. A dokładnie na Zloty Wierzchołek. Jak w Chinach piszą, że złoty to złoty będzie. My oczywiście zasuwamy pod górę, a obywatele Kraju Środka wagonikami. Z drugiej strony te wagoniki do najpewniejszego środka transportu nie należały. A już na pewno nie przekonywały do zapłacenia za nie 20 zł:-). Wierzchołek jest imponujący z kilku powodów. Na szczycie stoi buddyjska świątynia Jinding – zwieńczona olbrzymim złotym posągiem kogoś – no i właśnie nie pamiętamy kogo :-). Robi wrażenie – w Chinach to jest proste. Jak coś ma robić wrażenie to jest niewielka szansa, że nie zrobi:-). Dzień 3 – czyli Leshan biegiem. Rano przejazd z Emei Shan do Leshan. Upał niemiłosierny od samego rana. Koszulka mokra już po 20 minutach spaceru. Wszystko się klei. Na samo zwiedzanie jedziemy nieklimatyzowanym busikiem. Niemal godzinę przez całe miasto. W kasie nie przyjmują naszych legitymacji 'studenckich’ i czeka nas wydatek 45 zł za wejście. Z sumie jednak było warto. 71 metrowy, wykuty w skale nad brzegiem rzeki posąg buddy. Jest olbrzymi. Ucho- 7 m, oko 3 m. Żeby poczuć te rozmiary schodzi się specjalnymi schodami praktycznie przy samym posągu. Stojąc na dole łatwo się przekonać jaka jest różnica między człowiekiem a bóstwem:-). Budde wykuto z inicjatywy mnicha. Miał chronić okolicę przed często odwiedzanymi powodziami (Leshan opływają 2 rzeki). W sumie jakbym był powodzią to bym chyba nie zaryzykował widząc takiego obrońcę… Leshan to nie tylko Budda, ale cały kompleks klasztorny, który zdecydowanie warto odwiedzić. Szczególnie świątynia Wuyou, która leży na oddzielnej wysepce, a co najważniejsze docierają tu tylko nieliczni. Można się delektować nastrojem typowym dla buddyjskiej świątyni. Równie ciekawym miejscem jest jeden z pawilonów w którym znajdują się terakotowe figurki Buddy. Nazywana jest bodajże 1000 Buddów. Nie wiem czy rzeczywiście tyle ich jest, ale na pewno jest ich dużo. Najważniejsze chyba jednak jest to, że każdy jest inny i przedstawiony w różnych pozach i sytuacjach. Ciężko sobie przypomnieć jakieś szczególne ale było tego trochę. Cechą charakterystyczna było to, że prawie każdy miał taką pozytywna fizjonomie. Uśmiechnięty, radosny, z motylkiem, z żaba:-). Od sceny z życia Buddy… I to tyle z naszych wojaży w południowe okolice Chengdu. Pozostało tylko wrócić do Capitol City of the Sichuan, odpocząć i ruszyć do magicznego miasta Lijang. Ale o tym w następnym odcinku.

Część II.

Wskazówki dla podróżnych:-).?Jadąc w góry Emei warto zorganizować sobie 2 dniową wycieczkę na wierzchołek masywu. Z tym, że w 1 dzień podchodzimy w partie szczytowe i śpimy w jednym z klasztorów. Natomiast 2 dnia z samego rana, najlepiej przed świtem wyruszamy na górę. Daje nam to możliwość na zobaczenie wschodu słońca, pięknej panoramy, a także ominiecie tłumów. My niestety te widoki widzieliśmy tylko na zdjęciach. Człowiek uczy się na błędach- szkoda, że na swoich. W Chinach praktycznie na każdym dworcu jest przechowalnia bagażu. Gdzie naprawdę za grosze można zostawić plecak. My za 3 sztuki za cały dzień zapłaciliśmy 6 rmb. Na każdym dworcu można także dostać wrzątek. Co powoduje, że chińska zupka za 5 RMB okazuje się najlepszym daniem w podróży.?Mapy w mieście okazują się bardzo przydatne. Są 3 warianty. 1 po chinsku. 2 po chinsku i z angielskim zapisem wymowy – tzw. puyin. 3 – po chińskiu i z angielskim tłumaczeniem. Dla turystów najbardziej przydatny jest Wariant 2, ponieważ na drogowskazach Chińczycy stosują zapis chiński i coraz częściej dodają właśnie puyin. Największym nieporozumieniem są tłumaczenia. Nic nam nie daje, że ulica nosi nazwę Aleja Południowa skoro nie wiemy jak to będzie zapisane na znaku. Chyba jedynie jako ciekawostka. Co do chińskich znaków-liter to po 3 tygodniach rozpoznajemy 3 :-). Juan, metr, człowiek aha i jeszcze Chiny o ile w ich języku istnieje słowo Chiny :-). No i jeszcze teoretycznie jesteśmy w stanie rozpoznać Chengdu. Część III. Przemyślenia. Chińczycy wobec cudzoziemców i wobec siebie. Po 15 dniach musimy przyznać, że ze strony mieszkańców Chin z reguły możemy liczyć na pomoc. Nawet wtedy kiedy występuje bariera językowa. Szczytem ich poświęcenia była akcja w supermarkecie. O szczegółach opowiemy po powrocie. Mogę jedynie powiedzieć, ze postawiliśmy w stan gotowości ok. 15 osób z obsługi sklepu oraz kilku postronnych. Chińczycy są w stanie poszukać kogoś kto mówi po angielsku, zaprowadzić Cię na odpowiedni przystanek lub do miejsca, które szukasz. 98 procent z obsługi – hotele, restauracja itp. Było dla nas życzliwe i pomocne. Jednak z naszej obserwacji wynika, że pomiędzy nimi nie ma takiej zażyłości. Widać bardzo mocno barierę jaką buduje się w relacjach klient – obsługa. Szczególnie w usługach. W Europie wydaje się, że jest to coś w stylu 'ja tu pracuje, moim zadaniem jest Cię obsłużyć, uszanuj to’. Tutaj odbieramy to inaczej. 'Ty tu pracujesz, Twoim zadaniem jest mi służyć, ja Ci płacę więc wymagam, nie muszę być uprzejmy’. Jakby to powiedział Travolta w Pulp Fiction – small difrences. Zamawianie, płacenie – obsługę traktuje się z góry. Co ciekawe jakby się przyjrzeć to w polskim społeczeństwie można znaleźć podobne zachowania. Często u młodych ludzi, o niezłym statusie materialnym – ale, że tak powiem nie rdzennym. Nowobogaccy. Oni przechodzą podobny szok kulturowy związany z naglą poprawą sytuacji finansowej. Ale to może tylko moje przejaskrawienie tematu. Co do relacji w pracy to mieliśmy okazje spotkać młodego Niemca, który był na stażu w Chinach w rodzimej firmie. Opowiadał o relacjach między pracownikami niższego szczebla i menadżerami. Są bardzo wyraźne granice pomiędzy nimi i z reguły nie istnieje coś takiego jak przepływ informacji od dołu. Co do relacji poza pracą opowiadał o swoich analizach i stwierdza, że przyjaźń może wystąpić o ile przynosi potencjalne korzyści. Jeżeli nie to Chińczycy nie są takową zainteresowani. Te ostatnie przemyślenia nie są nasze przekazujemy jednak spostrzeżenia innych osób z którym mieliśmy kontakt w naszej podróży. Może 3 tygodnie to zbyt krótko, żeby poruszać tak trudny temat – ale może chociaż pobudzimy do dyskusji:-). W następnym odcinku relacja z wycieczki do prowincji Yunan. Przed nami kultowe miasteczko Lijiang oraz Przełom Skaczącego Tygrysa. Zapraszamy do lektury – już lada dzień.

Wiadomość z 03 sierpnia 2010 roku

Chengdu

Nasza przygoda w Chengdu trwała 3 dni. Z czego 2 to było odsypianie niekończącej się podróży z Xi’an. Z reguły po podróży i zameldowaniu udajemy się na krótka drzemkę. Jednak tym razem wszystko pozmienialiśmy co poskutkowało mocnym niezorganizowaniem naszych działań w stolicy Syczuanu.? Ale od początku. Ze względu na powodzie i inne zjawiska atmosferyczno- transportowe nasz pociąg zamiast planowanych 17 godzin jechał 21.5 godziny. Sam fakt 17 godzin w hardsitterz’e był już naszym przekleństwem. O planowanej godzinie przyjazdu byliśmy już spakowani i gotowi do wysiadania. Co ciekawe jako jedyni. 30 minut po naszym teoretycznym opuszczeniu pociągu zaczęły się nasze mniej lub bardziej nerwowe ruchy. Ich konsekwencja była rozmowa z tambylcem, który mówił 'a litle’ po angielsku. I to on nas sprowadził na ziemie. W tej chwili przypomniało nam się co w niektórych kulturach robiło się z posłańcami przynoszącymi zła nowinę. Jednak w końcowym rozrachunku powstrzymaliśmy się od interwencji. Morale spadło, tyłek bolał od siedzenia, jedzenie się kończyło- a to co sprzedawali w pociągu było 'mało apetyczne’. Do szczęścia brakowało już tylko zepsutej klimatyzacji – to o dziwo nie nastąpiło. O 13.30 stanęliśmy na dworcu w Chengdu. Dużym jak wszystkie w Chinach. Tłocznym jak wszystkie w Chinach. I zagubieni jak na każdym dworcu w Chinach. Gdy byliśmy już bliscy szczęścia okazało się, ze nasze 'pick up’ do hotelu nie przeczytało że pociąg się spóźni.

Pozostała nam długa podróż przez całe miasto. Zgodnie z opisem na stronie internetowej, należało wyjść z dworca i iść prosto 400 m na przystanek. Tylko, że przed dworcem droga biegła w prawo i w lewo -więc już było wiadomo, że ten dzień będzie trwał jeszcze bardzo długo. Pierwszy dworzec autobusowy. Nie ma naszego autobusu. Są wszystkie naszego nie ma. Wracamy. Po 800 m kolejny dworzec. Nie ma naszego autobusu. Kupujemy mapę Chengdu od pani na ulicy. Są linie autobusowe, są ulice ale… Po chińsku. Jakimś cudem znajdujemy na mapie nasz przystanek. Co więcej znajdujemy go w rzeczywistości- jednak była to wirtualna rzeczywistość bo na przystanku znowu nie ma naszego autobusu:-). „Niekończąca się opowieść” – tylko brakuje latających psów. W końcu naszym wybawca zostanie pewien miejscowy” nie gawarisz paangliski jazyk” ale chcący pomoc biednym laoyawi – biały po ichszemu. Ten poczciwy człowiek zaprowadził nas na dworzec autobusowy nr 1 i wsadził do autobusu prawidłowego – jego zdaniem. Wszystko ok ale jego wariant wymagał przesiadki. A my z chińska mapą, w autobusie z chińczykami, oni zero angielskiego my zero chińskiego w bliżej nieznanym kierunku. Czyli w sumie jak w poprzednie 13 dni:-). Ale jakoś się udało i o 15.30 czyli po niemal 24 godzinach od wejścia do pociągu znaleźliśmy się w upragnionym hotelu. I zamiast iść spać poszliśmy na obiad. Pyszny obiad. Syczuan słynie ze smacznych obiadów :-).?Posiłek wymaga opisu bo był niecodzienny. Po środku stolika umieszczony jest palnik gazowy. Zamawia się w pierwszej kolejności wywar. A potem już zamawiamy składniki z długiej listy. Jedzenie i zabawa z jednym:-). No i przez ten obiad i kolacje i karty poszliśmy późno spać. A następnego dnia pobudka o 6.00, żeby zobaczyć pandy. No i wstaliśmy o 8 czyli po pandach :-). Pozostałe 2 dni a właściwie już tyko półtora spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Jest ładne, czyste, duże ale nie zachwyca. Szczególnie jak się porównuje do Pekinu. Z ciekawych miejsc należy polecić Qingyang Gong czyli Klasztor Zielonego Barana (łatwe do przetłumaczenia 🙂 ). Jest to jedno z najważniejszych miejsc taoizmu. Doszło tu do 'boskiego’ przekazania Wielkiej Księgi Tao. Jako ciekawostka – przekazanie nastąpiło na górze (a właściwie przełęczy) pomiędzy stroną boską – Lao Cy, a ziemską – Yin Xi. Czyż niektóre tradycje w różnych kulturach nie są podobne:-). Turystycznie rzecz ujmując trzeba przyznać, że cały kompleks klasztorny jest wart zobaczenia. Budynki jak zwykle ułożone wzdłuż jednej linii co ułatwia zwiedzanie. Mimo, że to podobno jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc przez wyznawców taoizmu to mieliśmy chyba dużo szczęścia bo było stosunkowo pusto – jak na Chiny oczywiście. W szczytowych partiach można znaleźć ławeczki, kamienne stoliki no i jak to w Chinach – kupić coś do jedzenia :-). Zespół klasztorny graniczy z świetnie utrzymanym i zagospodarowanym parkiem. Warto przejść się po alejkach, napić się

herbaty lub posiedzieć w cieniu licznych gatunków drzew. Nad oczkami wodnymi lub w toaletach gdzie maja olbrzymie akwaria z rybkami:-) nie, nie do jedzenia! Jednak niewątpliwie największą atrakcją są pandy. W Chengdu i w okolicy znajduje się klika miejsc z których można zobaczyć te ciekawe zwierzaki. My wybraliśmy centrum rozrodu pandy. Mogą się oni poszczycić bardzo dobrym (ilościowo) systemem reprodukcji biało-czarnego niedźwiedzia. Nie wiem co by powiedzieli przeciwnicy invitro ale większość narodzeń prawdopodobnie było wynikiem tej metody. Jeżeli chodzi o same pandy to są 100 razy fajniejsze niż na zdjęciach. A leniwe? Ja się zastanawiam czy ja ewolucyjnie nie jestem koło pandy – plamki mam, lubię spać, jeść no i trochę leniwy:-). pand widzieliśmy około 14. I małe i duże i nawet taka co miała ok 20 cm długości i nie przypominała pandy. Poza pandą wielka mają jeszcze małą tzw. Czerwona ona jednak nie robi takiego wrażenia. Najlepsze, że ośrodek położony jest w sąsiedztwie fatalnej dzielnicy taki Biadacz tylko trochę bardziej uprzemysłowiony. A reklamują, że powstał w miejscu wymarzonym dla pandy:-). Jakby one zobaczyły okolice to masowe samobójstwa gwarantowane… Nie wspominając, że mogłyby stać się daniem głównym w tamtejszych 'restauracjach’. Odnośnie samych Chin i pandy. Jakie zwierzę jest w logo najbardziej znanej organizacji zajmującej się ochroną zagrożonych gatunków? Gdzie żyje to zwierzę? Oni powoli zaczynają mieć koncesje na wszystko. następnego dnia udaliśmy się do miejscowości Emei na święta górę buddyzmu. Ale o tym w następnym odcinku. Ze względu, że dawno nic nie wysyłaliśmy rezygnujemy z części 2 oraz 3 – czyli porady i spostrzeżenia znajdziecie w następnym odcinku.

Pozdrawiamy!

Wiadomość z 23 lipca 2010 roku

Jesteśmy w Xi’an. Po 14 godzinach jazdy na siedząco :). Lekko zmęczeni idziemy odpoczywać przed zwiedzaniem. Jest tez problem z netm bezprzewodowym wiec może nie być dzisiaj relacji po 5 dniu. Ale jak tylko będę mógł podłączyć telefon do netu to przęśle.

Wiadomość z 22 lipca 2010 roku

Tu ChRL oddział Pekin filia Durum hostel. Z lekkim opóźnieniem wynikłym ze zmęczenia długim dniem piszemy z nasz 5 poranek a Wasza 4noc. Czy jakoś tak. dzisiejszy dzień był dość atrakcyjny. Między innymi dzięki poznawaniu sztuki inwestycji długoterminowej. Otóż doszliśmy do wniosku, ze mistrzami inwestycji są chińczycy. Ten duży i sympatyczny naród na 'prośbę’ jednego ze swoich cesarzy zbudował Wielki Mur Chiński. Rzucili się w wir pracy bo cel był zacny. Oczywiście jak to z życiu bywa wszystko zaczyna się od zamówień wojskowych a potem trafia dopiero do pospolitego użytku. Tak też było w tym przypadku. Cesarz X (zapomniałem jak się nazywa a do przewodnika mam daleko) chciał się odgrodzić murem od Mongolii. Kto miał kiedyś mapę Azji w rękach ten na świadomość wielkości tego kraju. Dodam tylko, że Mongolia była wtedy większa. Na zdrowy rozum plan był zapisany na pożarcie. Mimo to zbudowali. Tzn. budowali, najpierw jeden cesarz, potem drugi, najpierw jedną dynastia potem druga. I trochę tego muru postawili. Najlepsze jest to, ze w sumie nigdy mur nie spełnił swoich funkcji. Jednak mądry chiński naród się nie martwił. Przyjdzie czas to się zwróci. I wtedy na świat przyszedł Mao, który podał taka dewizę- ze ten jest prawdziwym człowiekiem (mężczyzna, kobieta) kto wspiął się na mur. A ze to co on powiedział brali za słuszne to się zaczęło. Naprawili, odkopali. Zrobili kasy i sru. Jedną na najlepszych maszynek do robienia pieniędzy poszła w ruch. Najpierw jeden odcinek potem kolejny. Jak turysta się nudzi to otwierają kolejne. Mają tego przynajmniej 5 tys. km . Używają może 40 może 50 km. Interes życia. I jako jedyni mają logo które widać z kosmosu tego nie ma nawet coca cola. No i my na tzn. murze. Nie będę nawet pisał jak nas przekręcili na wycieczce. Bo palce mnie już bolą. Stratni nie byliśmy nie o to chodzi ale niesmak zostaje. Mur jest piękny, duży i w ogóle. Byliśmy w części mieszanej. Czyli odnowionej oraz nie. Stromizny, przełęcze tak jak lecą góry. Roboty musieli mieć sporo. Do tego dochodzi upał. My byliśmy na murze raptem 4 godziny i cali spaleni. A mieliśmy krem. Na prawdę to musiała być ciężka praca. Na drogach błyszczeli jak zwykle chińscy kierowcy. Każdy jedzie jak chce. Byleby osiągnąć cel. Lewym pasem 60 km na godz. czemu nie. Przecież po coś on jest. Potrafią zakorkować każdą drogę. Numerem jeden jednak okazało się jedno miejsce. Na długich zjazdach mają takie zatoczki. Wysypane żwirem i zakończone kozłem oporowym. Wszystko opisane – brake fail – czyli na wypadek jakby Ci wysiadły hamulce. Wieczorem robiliśmy testy kulinarne. Pod lupę poszły zupki chińskie. Smak- bardzo zbliżony, morze trochę więcej różnych przypraw. Jednak jest wiele rodzajów a poza tym są w papierowych miseczkach. Dużo ludzi je nawet na ulicy. Mają nawet rozmiar Big:). I tak zakończył się ten dzień. Pozdrawiam. Teraz 1 dzień przerwy bo jedziemy do Xi’an. Przed nami 16 godzin w pociągu. Do usłyszenia. Muros zdobywcos- prawdziwa kobieta i 2 prawdziwych mężczyzn:-)

Wiadomość z 20 lipca 2010 roku

Halo, halo tu polskie radio program pierwszy rozgłośnia Pekin! Za nami kolejny dzień, 3. Ach ten czas leci. Moi towarzysze powoli już idą spać. Przygotowują się fizycznie i psychicznie na spotkanie z Wielkim Murem Chińskim!Mamy nadzieję, że czeka nas nie lada gratka. Jakby nie było to nawet gołym okiem kosmici mogą go podziwiać to czemu my nie. Jedziemy ze zorganizowana wycieczka. A co?! Samemu nie wielka oszczędność, a poza tym dużo zachodu. A tak to – proszę zabrać wodę, proszę zabrać śniadanko, proszę wziąć dobre buty. My zapewniamy lunch (mam nadzieję, ze nie lincz) i w ogóle. Taka lekka burżuazja po chińsku. Na szczęście jedziemy w rejon mało uczęszczany przez turystów – chińskich turystów! A oni są niemal wszędzie… Dzisiaj był dzień leniuchowania. Tzw. aklimatyzacja część 3. Rekord dzisiejszego dnia – 11.00 Siwy 🙂 a reszta tuż przed nim :-). Potem park olimpijski. No właśnie. Dzisiaj już wiem po co Chinom te kilkaset lat tradycji i ten strasznie rozwinięty rynek – żeby zrobić niesamowite igrzyska. Widzieć z TV i się zachwycać to jedno. Poprzeć tezę, ze była to najlepsze igrzyska to drugie. Ale wejść na stadion Ptasie Gniazdo i poczuć ciarki na plecach, mrowienie w stopach i zaniemówić to rzeczy których nie da się przekazać i pokazać z TV. Stadion rzuca na kolana. Jest przepiękny, ogromny, jest doskonały. Cały park olimpijski robi niesamowite wrażenie. To musiały być niesamowite igrzyska olimpijskie. nota bene (nie wiem czy tak się pisze) to nieprawda, ze na tych igrzyskach było ciężko zdobyć zloty medal nie będąc chińczykiem. Mi zajęło to 3 minuty targowania. I za 7 juanów zloty krążek wisiał na mojej szyi :-). Odnośnie igrzysk to wiadomo jakim kosztem zostały zbudowane. Ale patrząc na historie Chin oni wszystko tak budują… Każdy cesarz musi mieć coś ekstra nie ważne za jaką cenę. zaszaleliśmy też z jedzeniem. Najpierw hardcore szaszłyki na ulicy. Niby mięsne ale żaden -było kilka rodzajów- nie był z normalnego mięsa. Co to było to nie chcemy wiedzieć ale było pyszne – a ostre! A kolacja – cesarka. 2 rodzaje mięs, sałatka, ryż, zapiekane ziemniaczki, napoje. Pięknie podane, super restauracja i 108 juanów czyli jakieś 55 zł na 3 osoby:-) jutro też tam idziemy.:-) ciekawostką – czym się różni zamówienie kurczaka w Chinach od zamówienia w europie? W europie dostajesz jego część – jadalna. W Chinach kurczak to całość tylko bez piór. Oni szatkują np. całą nogę na calutkie porcję, kawałki. Nic się nie może zmarnować:-) kości albo jesz albo wyjmujesz. My na razie wyjmujemy:-). pozdrawiamy. Już mnie męczą żebym zgasił światło:-). śpiochy!Les chinas maruderos olimpiacos zdobywcos

??

P.S. Ja to wszystko stukam na komórce wiec proszę o wyrozumiałość.

Sherpa